W związku z tym, że chcę trochę poszerzyć swoją stronę i jej tematykę, przeniosłem się na trochę łatwiejszy adres: https://kaminskiwpodrozy.com/ Będę tam pisał o tym jak mi w tej Nowej Zelandii idzie i o tym jak wyjechać na koniec świata, tak jak ja. W ostatnim poście wszystko wyjaśniam.
Teraz tam się wszystko będzie kręcić.
https://kaminskiwpodrozy.com/
www.kaminskiwpodrozy.com/
środa, 23 listopada 2016
piątek, 18 listopada 2016
Wanaka, Queenstown, Te Anau, kolejne 420km.
Przez ostatnie 2 dni przejechałem w sumie ponad 420km. Ta Zelandia wcale nie jest taka mała jak mi się wydawało. Jak dostanę nagle pracę w miejscu gdzie zaczynałem swoją trasę, nie będzie tak łatwo wrócić w ciągu jednego dnia.
Z Mt Cook wyjechałem z dość dużym opóźnieniem, czekałem aż przestanie padać deszcz. Nie przestał. Ale po wyjściu z hostelu praktycznie odrazu złapałem podwózkę. Z dziewczynami, które pracują w hotelu, do którego aplikowałem. Zachwalały sobie to miejsce i zapewniały, że na bank się tam dostanę. Zooobaczymy.
W następnym samochodzie który się zatrzymał, była para z Francji. Przypadek, że dzień wcześniej właśnie z nimi byłem na saunie. Bardzo spoko ludzie, już w życiu nie powiem nic złego o żabojadach. Fajnie się z nimi bajerka kręciła. Możliwe, że przez nich cały mój plan dnia się posypał, bo zatrzymywaliśmy się w kilku miejscach, to na zdjęcia, to na lunch, absolutnie nie mam im tego za złe, ale miałem przez to z 3h opóźnienia.
W Wanaka dojechałem na 16.30. Zostało mi jeszcze do zrobienia dość trudne 200km do celu. Jechał bym, gdyby nie babeczka z ostatniego samochodu. Wmówiła mi że nie dam rady dojechać przed zmrokiem, że po co mam jechać dalej, że tutaj jest fajnie i zawiozła mnie do hostelu. Miała dar przekonywania i namówiła mnie na dość kosztowną dla mnie zmianę planu. Dobrze, że nie była jakimś handlarzem z Avon albo coś, bo bez problemu wcisnęła by mi też cokolwiek tylko by chciała.
Wanaka, bardzo ładne miejsce, z jeziorem, górami dookoła. Został bym tu na stałe, ale za dużo za zakwaterowanie sobie wołają. Wieczorem mam mały kryzys, wkurwiam się że muszę się tułać po tych hostelach, że jeszcze nie znalazłem żadnej pracy i w ogóle. Z pomocą przychodzi mi litrowy browar. Lekarstwo podziałało.
Z Wanaki zabrały mnie dwie dziewczyny z Australii. Przyleciały tutaj specjalnie, żeby pobiec w wielkim maratonie, który ma się odbyć jutro w Queenstown (teraz już wiem dlaczego wszystkie hostele w okolicy są pełne i nic nie mogłem znaleźć). Zawiozły mnie do samego centrum Queenstowm. Miejsce najbardziej znane w Nowej Zelandii. Takie tutejsze Zakopane. Skoki na bungee, jet boat, skoki ze spadochronem, bez spadochronu, co tylko chcesz tutaj właśnie znajdziesz. Fajne miasto bardzo, dużo ludzi, dużo barów dużo się dzieje. Jakbym chciał zarabiać i wszystko przewalać na drinki i panienki, to miejsce idealne. Jadę dalej.
Ciężko było coś złapać z Queenstown. Stałem na wylotówce chyba z godzinę. Zatrzymał się budowlaniec. W ciężarówce tylko dwa miejsca, a nas trzech ja, kierowca i jego ogromny pies. Przejechałem z nim ze 150km, z tego ze 100km pies siedział mi na kolanach (był naprawdę duży, ale co zrobić to ja mu zająłem miejsce, nie on mi). Jeden z nielicznych kiwi, który mnie wiózł, bardzo miły, dał mi nawet swój numer na wypadek jakbym był w jego okolicy i nie miał gdzie spać.
Jeszcze jeden samochód i dojechałem do Te Anau, na drugie wyrzeże Nowej Zelandii, już dalej się nie da.
Te Anau, mieścina bardzo mała, dosłownie jedna główna ulica zwana centrum miasta, przy której jest dość sporo restauracji i hoteli, wybrzeże, jezioro. Jest to baza wypadowa na tutejsze fiordy zwane Milford Sound. Dość ważne miejsce na turystycznej mapie Zelandii, dla niektórych nawet najważniejsze.
W recepcji hostelu poznałem babeczkę, która zaproponowała mi nocleg długoterminowy u niej w chałupie. Byłem zobaczyć, wszystko spoko, cena bardzo fajna, wifi, kuchnia, łazienka, duży pokój (w zestawie dwie ładne, młode Niemki z którymi mam dzielić ten pokój). Super sprawa. Nie podoba mi się tylko to, że kuchnie dzieli się z gospodarzami, żeby wejść do pokoju trzeba przejść przez ich salon i w ogóle mało prywatności. Umówiłem się z nimi na razie na tydzień. Jutro się wprowadzam. Dobrze się trafiło bo przez to zaoszczędzę trochę kasy, będę miał chwilę żeby szukać jakiejś pracy i trochę odpocznę, bo jakby nie patrzeć jazda autostopem, opowiadanie każdemu kierowcy tego samego na okrągło i po tym wszystkim, spanie z 5 facetami w jednym pokoju potrafi zmęczyć.
Czekam na odpowiedzi z dużych hoteli do których aplikowałem, w między czasie szukam czegoś innego online. Jak nic nie znajdę, a Niemki okażą się bardzo miłe dla mnie (mam nadzieję), zostanę tutaj i ogarnę sobie prace w Te Anau.
Bez odbioru!
W następnym samochodzie który się zatrzymał, była para z Francji. Przypadek, że dzień wcześniej właśnie z nimi byłem na saunie. Bardzo spoko ludzie, już w życiu nie powiem nic złego o żabojadach. Fajnie się z nimi bajerka kręciła. Możliwe, że przez nich cały mój plan dnia się posypał, bo zatrzymywaliśmy się w kilku miejscach, to na zdjęcia, to na lunch, absolutnie nie mam im tego za złe, ale miałem przez to z 3h opóźnienia.
Po drodze widok takiej Nowej Zelandii, jaką sobie zawsze wyobrażałem.
W Wanaka dojechałem na 16.30. Zostało mi jeszcze do zrobienia dość trudne 200km do celu. Jechał bym, gdyby nie babeczka z ostatniego samochodu. Wmówiła mi że nie dam rady dojechać przed zmrokiem, że po co mam jechać dalej, że tutaj jest fajnie i zawiozła mnie do hostelu. Miała dar przekonywania i namówiła mnie na dość kosztowną dla mnie zmianę planu. Dobrze, że nie była jakimś handlarzem z Avon albo coś, bo bez problemu wcisnęła by mi też cokolwiek tylko by chciała.
Tak wygląda Wanaka, chyba najładniejsze miasteczko jakie do tej pory odwiedziłem
Wanaka, bardzo ładne miejsce, z jeziorem, górami dookoła. Został bym tu na stałe, ale za dużo za zakwaterowanie sobie wołają. Wieczorem mam mały kryzys, wkurwiam się że muszę się tułać po tych hostelach, że jeszcze nie znalazłem żadnej pracy i w ogóle. Z pomocą przychodzi mi litrowy browar. Lekarstwo podziałało.
Na drugi dzień pogoda się poprawiła, nastawienie do życia trochę też się polepszyło, jadę dalej.
Z Wanaki zabrały mnie dwie dziewczyny z Australii. Przyleciały tutaj specjalnie, żeby pobiec w wielkim maratonie, który ma się odbyć jutro w Queenstown (teraz już wiem dlaczego wszystkie hostele w okolicy są pełne i nic nie mogłem znaleźć). Zawiozły mnie do samego centrum Queenstowm. Miejsce najbardziej znane w Nowej Zelandii. Takie tutejsze Zakopane. Skoki na bungee, jet boat, skoki ze spadochronem, bez spadochronu, co tylko chcesz tutaj właśnie znajdziesz. Fajne miasto bardzo, dużo ludzi, dużo barów dużo się dzieje. Jakbym chciał zarabiać i wszystko przewalać na drinki i panienki, to miejsce idealne. Jadę dalej.
Daleko, daleko za górami, lasami widać to miasteczko Queenstown.
Ciężko było coś złapać z Queenstown. Stałem na wylotówce chyba z godzinę. Zatrzymał się budowlaniec. W ciężarówce tylko dwa miejsca, a nas trzech ja, kierowca i jego ogromny pies. Przejechałem z nim ze 150km, z tego ze 100km pies siedział mi na kolanach (był naprawdę duży, ale co zrobić to ja mu zająłem miejsce, nie on mi). Jeden z nielicznych kiwi, który mnie wiózł, bardzo miły, dał mi nawet swój numer na wypadek jakbym był w jego okolicy i nie miał gdzie spać.
Jeszcze jeden samochód i dojechałem do Te Anau, na drugie wyrzeże Nowej Zelandii, już dalej się nie da.
Takie jezioro w Te Anau właśnie jest.
Te Anau, mieścina bardzo mała, dosłownie jedna główna ulica zwana centrum miasta, przy której jest dość sporo restauracji i hoteli, wybrzeże, jezioro. Jest to baza wypadowa na tutejsze fiordy zwane Milford Sound. Dość ważne miejsce na turystycznej mapie Zelandii, dla niektórych nawet najważniejsze.
W recepcji hostelu poznałem babeczkę, która zaproponowała mi nocleg długoterminowy u niej w chałupie. Byłem zobaczyć, wszystko spoko, cena bardzo fajna, wifi, kuchnia, łazienka, duży pokój (w zestawie dwie ładne, młode Niemki z którymi mam dzielić ten pokój). Super sprawa. Nie podoba mi się tylko to, że kuchnie dzieli się z gospodarzami, żeby wejść do pokoju trzeba przejść przez ich salon i w ogóle mało prywatności. Umówiłem się z nimi na razie na tydzień. Jutro się wprowadzam. Dobrze się trafiło bo przez to zaoszczędzę trochę kasy, będę miał chwilę żeby szukać jakiejś pracy i trochę odpocznę, bo jakby nie patrzeć jazda autostopem, opowiadanie każdemu kierowcy tego samego na okrągło i po tym wszystkim, spanie z 5 facetami w jednym pokoju potrafi zmęczyć.
Czekam na odpowiedzi z dużych hoteli do których aplikowałem, w między czasie szukam czegoś innego online. Jak nic nie znajdę, a Niemki okażą się bardzo miłe dla mnie (mam nadzieję), zostanę tutaj i ogarnę sobie prace w Te Anau.
Bez odbioru!
środa, 16 listopada 2016
Autostop z Christchurch do Mt Cook Village, perspektywa pierwszej pracy.
W Christchurch przez 3 noce mieszkało mi się bardzo dobrze. Aż szkoda było wyjeżdżać. W hostelu już czułem się jak u siebie, znałem większą część obsługi, mnie też ludzie kojarzyli. Co noc tylko zmieniało się towarzystwo w pokoju, to 2 młode Niemki podróżniczki (bardzo sympatyczne), to para z Francji, to Japoniec który mega bał się trzęsienia ziemi.
Wiedziałem już gdzie najtaniej zrobić zakupy i w ogóle jak tam żyć. Ale nie ma co się rozczulać, czas zawijać kite w jakieś ładniejsze miejsce. Rano szybkie ogarnięcie jak dojechać na wylotówkę i w drogę.
Pierwszy stop złapany chyba po mniej niż minucie czekania. Złoty strzał, facet jechał do Queenstown więc złapałem z nim ponad 250km drogi. Instruktor latania na paralotni, już prawie namówił mnie na kurs, ale mają tu trochę za drogo. Kurs zrobię w Mieroszowie, kiedyś tam. Wysadził mnie przy jeziorze Pukaki. Bardzo ładne jezioro.
Do zrobienia zostało jakieś 50km, ślepa droga prowadząca tylko do miejsca w które jechałem. Mijały mnie same pingpongi, byłem pewny że żaden z tych nieśmiałych Azjatów mnie nie podwiezie. Jak bardzo się myliłem! Po 5-10 minutach zatrzymała się chińska para. Myśleli że potrzebuje pomocy czy coś. Mało co rozumieli po angielsku, ale na tyle dużo, że zawieźli mnie pod sam hostel.
Miejsce ładne, pojawia się jakaś perspektywa pracy. Jest duży hotel, w którym zatrudniają praktycznie na wszystkie stanowiska w tej chwili. Jest zakwaterowanie, wyżywienie, praca na pełny etat. Wszystko super gdyby nie dwa fakty. Raz, to strasznie nie chce mi się pracować już teraz, (rozleniwił mnie ten wyjazd) i dwa znów miejsce dalekie od wszystkiego, od sklepu, od baru, banku od czegokolwiek. Przemawiają do mnie jedynie bardzo szybko znikające cyferki z mojego konta bankowego, a tutaj możliwość oszczędzania w miarę dobrych dolarów. Może się zdecyduje zostać w tym miejscu na 2/3 miesiące, zobaczymy.
Mimo deszczu wyszedłem na krótki, 2-godzinny szlak. W oddali po prawej widać miejsce, w które dziś złożyłem aplikacje. The Sir Edmund Hillary Alpine Centre, nazwane imieniem nowozelandzkiego himalaisty, który jako pierwszy w historii wbił się na Mount Everest.
Jutro znów muszę zawijać, a znów się zadomowiłem w hostelu. Czuje się tu jak w Schronisku Samotnia, cały drewniany, w salonie kominek gdzie sobie wieczorami siedzę, sauna do dyspozycji, dookoła góry, żyć nie umierać. Na jutro w najbliższej okolicy, oczywiście nigdzie nie było miejsca i muszę stopować aż 420km do Te Anau. Najgorsze będzie, jak mi zaproponują pracę tutaj gdzie jestem i będę musiał wrócić np. pojutrze.
Wiedziałem już gdzie najtaniej zrobić zakupy i w ogóle jak tam żyć. Ale nie ma co się rozczulać, czas zawijać kite w jakieś ładniejsze miejsce. Rano szybkie ogarnięcie jak dojechać na wylotówkę i w drogę.
Pierwszy stop złapany chyba po mniej niż minucie czekania. Złoty strzał, facet jechał do Queenstown więc złapałem z nim ponad 250km drogi. Instruktor latania na paralotni, już prawie namówił mnie na kurs, ale mają tu trochę za drogo. Kurs zrobię w Mieroszowie, kiedyś tam. Wysadził mnie przy jeziorze Pukaki. Bardzo ładne jezioro.
Szybki lunch z ładnym widokiem i dalej na drogę.
Do zrobienia zostało jakieś 50km, ślepa droga prowadząca tylko do miejsca w które jechałem. Mijały mnie same pingpongi, byłem pewny że żaden z tych nieśmiałych Azjatów mnie nie podwiezie. Jak bardzo się myliłem! Po 5-10 minutach zatrzymała się chińska para. Myśleli że potrzebuje pomocy czy coś. Mało co rozumieli po angielsku, ale na tyle dużo, że zawieźli mnie pod sam hostel.
Miejsce ładne, pojawia się jakaś perspektywa pracy. Jest duży hotel, w którym zatrudniają praktycznie na wszystkie stanowiska w tej chwili. Jest zakwaterowanie, wyżywienie, praca na pełny etat. Wszystko super gdyby nie dwa fakty. Raz, to strasznie nie chce mi się pracować już teraz, (rozleniwił mnie ten wyjazd) i dwa znów miejsce dalekie od wszystkiego, od sklepu, od baru, banku od czegokolwiek. Przemawiają do mnie jedynie bardzo szybko znikające cyferki z mojego konta bankowego, a tutaj możliwość oszczędzania w miarę dobrych dolarów. Może się zdecyduje zostać w tym miejscu na 2/3 miesiące, zobaczymy.
Mimo deszczu wyszedłem na krótki, 2-godzinny szlak. W oddali po prawej widać miejsce, w które dziś złożyłem aplikacje. The Sir Edmund Hillary Alpine Centre, nazwane imieniem nowozelandzkiego himalaisty, który jako pierwszy w historii wbił się na Mount Everest.
Taka okolica, jak się rozchmurzyło, na jakieś 30 minut w ciągu dwóch dni.
Jutro znów muszę zawijać, a znów się zadomowiłem w hostelu. Czuje się tu jak w Schronisku Samotnia, cały drewniany, w salonie kominek gdzie sobie wieczorami siedzę, sauna do dyspozycji, dookoła góry, żyć nie umierać. Na jutro w najbliższej okolicy, oczywiście nigdzie nie było miejsca i muszę stopować aż 420km do Te Anau. Najgorsze będzie, jak mi zaproponują pracę tutaj gdzie jestem i będę musiał wrócić np. pojutrze.
Mój super hostel.
poniedziałek, 14 listopada 2016
Nowa Zelandia, Christchurch, trzęsienie ziemi i ja sam 17 000km od domu.
Z Sydney do Christchurch, leciałem taką maszyną. Pierwszy raz w życiu. Największy samolot na świecie (z tego co wyczytałem) Airbus A380. Pomieści maksymalnie 853 osoby. Lot był najlepszy w życiu. Jedzenie pyszne, obsługa rewelacyjna, fotele i multimedia I klasa. Zdecydowanie polecam Emirates. Araby umieją zapewnić luksus.
Do Nowej Zelandii wcale nie jest tak łatwo wjechać, na lotnisku spędziłem podczas różnych kontroli więcej czasu, niż w samolocie z Sydney do Christchurch. Sprawdzanie bagażu, dokumentów, mycie butów i całe zamieszanie. Ale nareszcie jestem. Z pieczątką w paszporcie, wizą wydrukowaną, całym dobytkiem na plecach. Przyleciałem budować gospodarkę Nowej Zelandii. Pierwsze wrażenie, zimno. To nie Australia, co prawda wiosna, ale inny klimat, około 10C. Szybkie przebranie w cieplejsze łachy i w autobus.
Publicznym, dojechałem do samego centrum Chrischurch i tym samym do mojego hostelu. Sobota, godzina 17, a ludzi na ulicach mniej niż w Wałbrzychu w niedziele o 6 rano. Drugie co do wielkości miasto w Nowej Zelandii. Ale po kilku dniach widzę, że tutaj tak po prostu jest. Bardzo ciche miasto. Jeden wielki plac budowy, budują praktycznie wszystko w centrum, po trzęsieniu ziemi z przed 5 lat. Za sklepy, pocztę, bank w centrum służą kontenery.
Miasto dziwne, ale ma swój urok. Myślałem nawet żeby tu zostać szukać pracy, ale nieee trzeba jechać w ładniejsze tereny. Tutaj załatwiłem tylko tutejszy numer podatkowy, konto bankowe i numer telefonu.
Wczoraj jak wiadomo, było u nas trzęsienie ziemi. Dziwne uczucie, siedziałem sobie w salonie, skończyłem rozmawiać z Grubym, a tu nagle wszystko zaczyna się trząść. Trwało to jakieś 2 minuty. Myślałem, że to w miarę normalne, ale okazało się później że było to jedno z silniejszych trzęsień w tym roku. Nagrałem tylko końcówkę.
Całą noc i cały następny dzień były wstrząsy wtórne, co kilka godzin, trochę lżejsze. Było też zagrożenie tsunami, ale na szczęście nie było aż tak źle. Nie powiem że nie trochę strach był, ale jakoś przeżyję. Jutro z rana uciekam w głąb lądu, kierunek Mt Cook Village. Teraz już w miarę na bierząco, będę tutaj pisał (jeśli coś ciekawego się będzie działo).
Do Nowej Zelandii wcale nie jest tak łatwo wjechać, na lotnisku spędziłem podczas różnych kontroli więcej czasu, niż w samolocie z Sydney do Christchurch. Sprawdzanie bagażu, dokumentów, mycie butów i całe zamieszanie. Ale nareszcie jestem. Z pieczątką w paszporcie, wizą wydrukowaną, całym dobytkiem na plecach. Przyleciałem budować gospodarkę Nowej Zelandii. Pierwsze wrażenie, zimno. To nie Australia, co prawda wiosna, ale inny klimat, około 10C. Szybkie przebranie w cieplejsze łachy i w autobus.
Publicznym, dojechałem do samego centrum Chrischurch i tym samym do mojego hostelu. Sobota, godzina 17, a ludzi na ulicach mniej niż w Wałbrzychu w niedziele o 6 rano. Drugie co do wielkości miasto w Nowej Zelandii. Ale po kilku dniach widzę, że tutaj tak po prostu jest. Bardzo ciche miasto. Jeden wielki plac budowy, budują praktycznie wszystko w centrum, po trzęsieniu ziemi z przed 5 lat. Za sklepy, pocztę, bank w centrum służą kontenery.
Miasto dziwne, ale ma swój urok. Myślałem nawet żeby tu zostać szukać pracy, ale nieee trzeba jechać w ładniejsze tereny. Tutaj załatwiłem tylko tutejszy numer podatkowy, konto bankowe i numer telefonu.
Wczoraj jak wiadomo, było u nas trzęsienie ziemi. Dziwne uczucie, siedziałem sobie w salonie, skończyłem rozmawiać z Grubym, a tu nagle wszystko zaczyna się trząść. Trwało to jakieś 2 minuty. Myślałem, że to w miarę normalne, ale okazało się później że było to jedno z silniejszych trzęsień w tym roku. Nagrałem tylko końcówkę.
Czwarty, ostatni przystanek Sydney.
Austraaalia! Przywitała mnie choinką przed lotniskiem i temperaturą około 25C. Bardzo przyjemnie. Dojechałem do imprezowego hostelu i praktycznie odrazu wybyłem oglądać miasto. Bardzo ładnie, miasto chyba najfajniejsze w jakim w życiu byłem, wszyscy uśmiechnięci, mili, zadowoleni z życia. Widać to na każdym kroku. Jest super drogo, ale komu to przeszkadza. Jak każdy prawdziwy turysta poszedłem oglądać słynna opere.
Jest spoko, co do rzeczywistości to nie wiem czemu tak biała na zdjęciach wychodzi, skoro jest bardziej brudno-żółta, ale to nie ważne. Jest, stoi obok niej wielki żelazny most, dwie największe atrakcje Sydney w jednym miejscu.
Spacer po okolicy, opera z każdej strony. Ze strony parku nawet ładnie się prezentuje:
W okolicy tętni życie Sydney, bogaci ludzie chodzą do pobliskich restauracji, grajki grają na ulicy, malarze malują obrazy. Do tej opery ludzie nawet chodzą na koncerty. Nie sprawdzałem w jakich cenach bilety. Może jak trochę dorosnę to się tam wybiorę, teraz nie.
Później spacerkiem do hostelu przez park miejski. Taki oto widok na centrum biznesowe Sydney miałem.
Na drugi dzień miasta już mi starczyło, zerwałem się wcześnie rano około 11 i pojechałem na najpopularniejszą plażę w okolicy, Bondi Beach.
Czysta piękna plaża, dziewczyny topless, słońce, ciepło, zimne piwko, tak to ja mogę podróżować całe życie :)
Tak właśnie spędziłem aktywnie czas w Australii. Wieczorem jeszcze poleciałem szybko zobaczyć podświetloną operę. Bardzo ładna, ale nie mam zdjęć bo w nocy mi nie wychodzą.
Australia świetna, wrócę tu za rok na rok. Nie do Sydney, bo nie lubię takich dużych miast. Gdzieś do małej mieściny nad oceanem. Poznam piękną blond Australijkę, która nauczy mnie serfować. Alee to za rok. Teraz Nowa Zelandia!
Jest spoko, co do rzeczywistości to nie wiem czemu tak biała na zdjęciach wychodzi, skoro jest bardziej brudno-żółta, ale to nie ważne. Jest, stoi obok niej wielki żelazny most, dwie największe atrakcje Sydney w jednym miejscu.
Spacer po okolicy, opera z każdej strony. Ze strony parku nawet ładnie się prezentuje:
W okolicy tętni życie Sydney, bogaci ludzie chodzą do pobliskich restauracji, grajki grają na ulicy, malarze malują obrazy. Do tej opery ludzie nawet chodzą na koncerty. Nie sprawdzałem w jakich cenach bilety. Może jak trochę dorosnę to się tam wybiorę, teraz nie.
Później spacerkiem do hostelu przez park miejski. Taki oto widok na centrum biznesowe Sydney miałem.
Na drugi dzień miasta już mi starczyło, zerwałem się wcześnie rano około 11 i pojechałem na najpopularniejszą plażę w okolicy, Bondi Beach.
Czysta piękna plaża, dziewczyny topless, słońce, ciepło, zimne piwko, tak to ja mogę podróżować całe życie :)
Tak właśnie spędziłem aktywnie czas w Australii. Wieczorem jeszcze poleciałem szybko zobaczyć podświetloną operę. Bardzo ładna, ale nie mam zdjęć bo w nocy mi nie wychodzą.
Australia świetna, wrócę tu za rok na rok. Nie do Sydney, bo nie lubię takich dużych miast. Gdzieś do małej mieściny nad oceanem. Poznam piękną blond Australijkę, która nauczy mnie serfować. Alee to za rok. Teraz Nowa Zelandia!
Trzeci przystanek Kuala Lumpur.
W Kuala Lumpur, pierwsze co, to mocno się na siebie zdenerwowałem, bo przez przypadek wydałem majątek na transport z lotniska do centrum. Nie napiszę ile wydałem, bo się tego wstydzę. Źle przeliczyłem tutejszą walutę. Aaale za to jechałem superszybkim pociągiem, w luksusowych warunkach i pod dwoma słynnymi wieżami byłem w pół godziny.
Pod wieżami pora na lunch a jak. Ostatni Polski posiłek, kabanosy i pogniecione mamine rogaliki weszły że hoho.
Później trochę się szwendałem po mieście bez celu, oglądałem meczety, nowoczesne budynki i okolice. Malezyjki średniej urody, nie było się za czym oglądać. Kuala Lumpur bardzo nowoczesne miasto, z super budynkami, dobrze rozwiniętą siatką metra i wielkimi centrami handlowymi.
Stare centrum miasta ze starymi budynkami i meczetami było w remoncie, to sobie nie pooglądałem.
W tym miejscu byłem na tyle zmęczony, że trzeba było się chwilę zdrzemnąć. Obudził mnie jakiś chłop pod pretekstem, żeby sprawdzić czy dobrze się czuję. Tak naprawdę chciał sobie pogadać. Marudził mi dobre pół godziny o wierze w Światowy Pokój i innych pierdołach. Był bardzo miły i ciężko było mi go spławić. Dał mi kupę jakichś książeczek do przeczytania i nawet nie chciał pieniędzy.
Aaa po drodze z tego placu na dworzec zgubiłem się. Standard. Tego dnia zgubiłem się kilka razy.
Pojechałem super luksusowym pociągiem z powrotem na lotnisko (największe chyba na jakim do tej pory byłem). Taki to dzień dość nudny w Kuala Lumpur.
Pod wieżami pora na lunch a jak. Ostatni Polski posiłek, kabanosy i pogniecione mamine rogaliki weszły że hoho.
Później trochę się szwendałem po mieście bez celu, oglądałem meczety, nowoczesne budynki i okolice. Malezyjki średniej urody, nie było się za czym oglądać. Kuala Lumpur bardzo nowoczesne miasto, z super budynkami, dobrze rozwiniętą siatką metra i wielkimi centrami handlowymi.
Stare centrum miasta ze starymi budynkami i meczetami było w remoncie, to sobie nie pooglądałem.
W tym miejscu byłem na tyle zmęczony, że trzeba było się chwilę zdrzemnąć. Obudził mnie jakiś chłop pod pretekstem, żeby sprawdzić czy dobrze się czuję. Tak naprawdę chciał sobie pogadać. Marudził mi dobre pół godziny o wierze w Światowy Pokój i innych pierdołach. Był bardzo miły i ciężko było mi go spławić. Dał mi kupę jakichś książeczek do przeczytania i nawet nie chciał pieniędzy.
Aaa po drodze z tego placu na dworzec zgubiłem się. Standard. Tego dnia zgubiłem się kilka razy.
Pojechałem super luksusowym pociągiem z powrotem na lotnisko (największe chyba na jakim do tej pory byłem). Taki to dzień dość nudny w Kuala Lumpur.
Drugi przystanek Bangkok.
Jedyne zdjęcie jakie mam z Bangkoku to to właśnie. Prawilny Polak na wakacjach, jest czapka wpier..., kołczan prawilności, słowiański przykuc, dobry samochód w tle i sandały. Spoko, Damian ma więcej zdjęć mnie, bardziej normalnych, kiedyś je odzyskam.
Na miejscu świątynie, różne, różniste, nic specjalnego ale zdjęcia porobić trzeba.
W Bangkoku najbardziej podobały mi się miejsca w jakich jedliśmy. Jedzenie było super pyszne i super tanie. Tajowie super mili i uśmiechnięci. Tajki bardzo ładne (mam nadzieje, że te co mi się podobały były 100% kobietami). Do fajnych rzeczy zaliczał się też transport tuk tukiem.
Odwiedziliśmy też leżącego Buddę, tego o:
Który leżał w świątyni takiej o:
Pomodliliśmy się trochę, razem z tutejszymi mnichami w ich świątyni o szczęście w dalszej podróży. Co ciekawe Ci faceci ubrani w pomarańczowe płachty, mają specjalne przywileje w Tajlandii, pierwszeństwo w metrze autobusie/metrze, specjalne ławki tylko dla nich na dworcu i nie wiadomo co jeszcze. Ogólnie kozaki, wszyscy ich tam szanują.
Do Bangkoku mam po co wracać, bo po pierwsze nie byłem na tajskim masażu, po drugie nie skorzystałem z usług oferowanych na Soi Cowboy. Ogólnie mało integrowałem się ze ślicznymi Tajkami.Do samej Tajlandii na pewno wrócę w nie dalekiej przyszłości.
A z Bangkoku do Kuala Lumpur leciałem prywatnym samolotem tak o:
Pierwszy przystanek Kijów. Podróż na drugi koniec świata, czyli 17 000km z przystankami.
Wiem, że teraz wszyscy tylko myślą o tym, ile to nam krzywd Ukraińcy narobili, ile Polaków zabili, ale po zobaczeniu miejsca gdzie napieprzali się na Majdanie i całej rzeczywistości tamtej, szkoda mi ich bardzo. Pozytywnym akcentem było tanie piwo i w ogóle wszystko tanie.
Plac Niepodległości w Kijowie, gdzie nie tak dawno widziałem w telewizji jak się tłuką.
Miejsca upamiętniające tych co tam zgineli, na zdjęciu widać też wieniec z Polską flagą.
Pogoda nas nie rozpieszczała, ale na szczęście nie padało.
Poza tanim piwem i naprawdę ładnymi Ukrainkami (może to po tym piwie takie ładne), podobała mi się jeszcze ta żaba.
Co do reszty, na Ukrainie mało kto łapał cokolwiek po angielsku, ciężko było coś pogadać. Nauczyłem się po ichniejszemu metro jest 'mietro' i że znają nasz serial 'Cztery tankisty i sabaka'.
W Kijowie mają też najgłębszą stacje mietra, na którą przez przypadek trafiliśmy, zjazd jak do piekła.
Subskrybuj:
Posty (Atom)